Strona główna » Marta Abramczyk-Weder: Turcja, moja miłość

Marta Abramczyk-Weder: Turcja, moja miłość

dariusz rostkowskiDariusz Rostkowski
17 minuty czytania

Z Martą Abramczyk-Weder, autorką książki „Turcja. Orient oswojony” rozmawia Dariusz Rostkowski.

Dziennikarka z pasją do podróżowania. W Turcji zakochała się od pierwszego wejrzenia w 2018 roku, gdy wyjechała tam na studia. Zamieszkała w Izmirze, studiowała i pracowała jako pilotka wycieczek, oprowadziła setki turystów po Riwierze Tureckiej. O Turcji z Martą Abramczyk-Weder dla Read&Fly Magazine rozmawia Dariusz Rostkowski.

Dariusz Rostkowski: Dlaczego Turcja?
Marta Abramczyk-Weder: To najtrudniejsze pytanie, jakie można mi zadać, bo nie ma jednoznacznej odpowiedzi, ale… zawsze chciałam tam wyjechać. Miałam 10 lat, gdy dostałam płytę Tarkana (turecki piosenkarz popowy urodzony w Niemczech, często nazywany „królem tureckiej muzyki pop” – red.). Przywiozła mi ją ciocia z wakacji w Alanyi. Gdy usłyszałam pierwszą piosenkę „Dudu”, pokochałam te rytmy, muzykę, orientalny klimat. Całe moje osiedle w Bydgoszczy mogło słyszeć, jak śpiewałyśmy w Seacie Leonie tureckie piosenki. Darłyśmy się razem z ciocią i kuzynką, mimo że nie rozumiałyśmy ani słowa. Całą płytę znałam na pamięć! 

Miłość zaczęła się od muzyki…
Nie tylko. Gdy byłam dzieckiem, oglądałam reportaże podróżnicze z orientalnych krajów. Patrzyłam, jak dziennikarz chodził po bazarach, widziałam te kolorowe szaty, szale, dywany, przyprawy i tak bardzo chciałam sama to wszystko zobaczyć, poczuć. Bardzo mi się ten klimat podobał. Czułam, że kiedyś tego sama doświadczę, ale w nie myślałam, że tam zamieszkam, że będę widzieć to na co dzień i będę przechodzić przez taki bazar idąc na uczelnię.

Trafiłaś do Turcji na studia.
Tak. Byłam na ostatnim roku studiów magisterskich w Poznaniu i w listopadzie, w Andrzejki na imprezie moja przyjaciółka powiedziała, że chce wyjechać na Erasmusa do Chorwacji albo do Portugalii. Sprawdziłam i okazało się, że ja też jeszcze mogę to zrobić, ale miałam w głowie tylko jeden kraj: Turcję. Osoby zajmujące się programem stypendialnym dziwiły się, bo to nie był popularny kierunek. Mówili, że jestem szalona. Ale uparłam się. Rok trwało załatwianie wszystkiego, całej „papierologii”. Marzyłam o Stambule, ale nie było tam mojego kierunku, więc koordynatorka załatwiła Izmir. Pojechaliśmy tam we dwójkę z ówczesnym chłopakiem, a dzisiejszym mężem – Maciejem. To działo się niedługo po nieudanym puczu w 2016 r. i byliśmy tam jedynymi Polakami. Pewnie również dzięki temu, tej małej grupie na studiach mogliśmy się tak zaprzyjaźnić, stworzyć relacje, które trwają do dziś. Dzięki temu też tureccy mentorzy z programu Erasmusa mieli dla nas więcej czasu. Zaprzyjaźniliśmy się z nimi. Turcy zapraszali nas do swoich domów, do rodziców, na obiady, z czasem na wesela. Miałam okazję poznać ich życie codzienne, o czym piszę w mojej książce.

Miałaś intuicję, że to najlepsze miejsce dla Ciebie.
Teraz wiem, że ten kraj mnie ciągnął od zawsze. Podobno, gdy jakieś miejsce tak magicznie nas przyciąga, to znaczy, że nasza historia jest już tam dawno napisana i po prostu powinniśmy tam się udać. No ja tam pojechałam. Były wówczas dwie opcje: albo mi się bardzo spodoba, albo się zniechęcę. Okazało się, że pokochałam Turcję, kocham ją do dziś i staram się odkrywać cały czas!

A co ci się spodobało najbardziej?
Najpierw samo miasto, Izmir. Widziałam wcześniej zdjęcia, ale nie spodziewałam się tego, że Turcja jest tak nowoczesna.  Gdy wysiadłam na pięknym, nowoczesnym lotnisku, wsiadłam do czystego metra, które zawiozło nas do miejsca, gdzie zamieszkaliśmy, gdy zobaczyłam te piękne ulice z palmami, mnóstwem ludzi w restauracjach, mimo że było naprawdę późno, to mnie urzekło. U nas był styczeń, zimno, błoto i mgła, a tam słońce, ciepło, pogodnie. Mieszkanie okazało się fantastyczne – 200-metrowy apartament z widokiem z jednej strony na morze, z drugiej na góry. A w nim ogromna sypialnia z łazienką. Od dziecka marzyłam, żeby zamieszkać nad morzem. A tu rzut beretem! Wystarczyło przejść przez ulicę i już morze. Codziennie tam spacerowałam, biegałam, przesiadywałam długie godziny.

Palmy poprawiają samopoczucie, to fakt.
Żebyś wiedział! Gdy pierwszego dnia rano pojechaliśmy na uczelnię i zobaczyłam, że rzeczywiście po dwóch stronach ulicy są palmy, jak w amerykańskich filmach, to miałam ciarki i cały czas się szczypałam, żeby sprawdzić, czy to się naprawdę dzieje. Z powodu tych palm Izmir nazywany jest tureckim Los Angeles.

Widoki piękne, ale co dalej? 
Najpierw doceniłam krajobrazy, architekturę, a dopiero potem zaczęłam odkrywać Turcję. Dostrzegać, jak to bardzo ciekawy kraj, jak przyjazny i jak miejscowi chcieliby, abym go odkryła.

Co odkryłaś?
Przyjaznych ludzi, którzy zawsze Cię nakarmią, mają dla Ciebie czas. Nawet urzędnicy. Dla Turków nie stanowiło to żadnego problemu zostać w pracy po godzinach. My byliśmy im ogromnie wdzięczni, bo młodzi chłopcy po dwadzieścia parę lat, którzy mogli w piątki imprezować, siedzieli z nami w urzędzie i wypełniali jakieś druczki. I dzięki mentorom dało się porozumieć. Co chwila okazywało się, że są nowe przeszkody i oni nam dalej pomagali – jeden Turek poszedł z nami do notariusza, inny pomógł załatwić ubezpieczenie, podwiózł nas gdzieś. Łańcuszek ludzi dobrej woli! W sklepach ludzie się do nas uśmiechali. Wydawało nam się, że wszyscy chcą być pomocni. Sąsiedzi byli dla nas bardzo mili, mimo że nie rozumieliśmy, ale do komunikacji wystarczyły uśmiechy. Wykładowcy, którzy przyjęli nas na uczelni zachowywali, jakby byli naszą rodziną, jakby to były ciocie i wujkowie, a nie profesorowie. Tam zresztą kompletnie nie ma takiego spięcia, niepotrzebnej powagi, dystansu, jak w Polsce. Na przykład wykładowca na najdroższych studiach MBA mówił do nas cały czas: „moi przyjaciele”. To było tak miłe i życzliwe. Jedna z wykładowczyń, gdy widziała, jakie mamy problemy, to zażartowała, że ona nas zaadoptuje, żeby nam wreszcie załatwili to pozwolenie na pobyt.

Zgrabne przełamywanie barier.
Tak, oni świetnie to potrafią. Jeden wykład na przykład odbył się w knajpie. Nasza wykładowczyni stwierdziła, że musimy zapoznać się bliżej z turecka kulturą i w pewien czwartek zamiast spotkać się na uniwersytecie, umówiliśmy się przy wieży zegarowej w Izmirze i poszliśmy do kawiarni, gdzieś w głębi bazaru. Lokal był cały obłożony orientalnymi dywanami, my piliśmy herbatę, jedliśmy tosty z serem i słuchaliśmy wykładu. 

Dla części Polaków, zwłaszcza tych, którzy nie znają Turcji przeszkodą mogą być różnice kulturowe, w tym różnice wyznania. Czy to w ogóle był dla Ciebie problem?
Nie, żaden. Nigdy nie czułam się wyobcowana jako chrześcijanka wśród Turków – w większości muzułmanów. Nikt nie zwracał uwagi na to, jak chodzę ubrana. Zresztą – same Turczynki raczej nie chodzą z chustami, chociaż… czasem zdarza się, że idzie dziewczyna, która jest zakryta od wschód do głów, a obok niej pod rękę przyjaciółka, która ma top i mini spódniczkę. Stąd ta powszechna opinia o Turcji wyrażana w dwóch słowach: styk kultur.

Czyli nie było problemów z przystosowaniem się w czasie Twojego pobytu?
Nie. Szczerze mówiąc myślałam, że będzie trochę zasad, których będę musiała przestrzegać i jakieś różnice kulturowe, poprzez które my będziemy postrzegani jak obcy. A tu nic! Kiedy pływaliśmy dzień w dzień promem na uczelnię, potem jechaliśmy metrem, tramwajem, to myślę, że wiele osób myślało, że my jesteśmy swoi. Nikt do nas nie zagadał po angielsku albo w jakimkolwiek innym języku. Każdy do nas mówił po turecku, bo brali nas za Turków.

Obecnie mieszkasz w Polsce. Za czym tęsknisz najbardziej z ukochanej Turcji?
Przyznaję: tęsknię codziennie. Nie ma dnia, bym ja nie myślała o Turcji, abym nie wspominała tego, jak piękne życie mieliśmy w Izmirze. I patrząc na tę deszczową, jesienną Polskę, chciałabym się przenieść, teleportować do Izmiru, żeby być na naszym osiedlu – Bostanlı, gdzie przez okna widzę palmy.  Bardzo tęsknię za klimatem. Tęsknię też za krajobrazami, za pagórkami, w Izmirze teren jest urozmaicony, bardzo dużo tam spacerowałam (wnet udało nam się schudnąć!).  Tam chciało się chodzić, tam chciało się żyć! Prawie codziennie oglądaliśmy zachody słońca nad morzem. Gdy mieszkaliśmy w Alanyi, nie było dnia, abym opuściła zachód, tak bardzo to celebrowałam. Można więc powiedzieć, że tęsknię za celebracją życia, za turecką codziennością. Bo gdy masz jakiś problem, wściekasz się, nic nie idzie po twojej myśli, o wiele łatwiej jest poradzić sobie z tym, gdy odsłaniasz okno, a twoją twarz spowijają promienie słońca. Gdy do urzędu płyniesz promem, a w drodze na kolejną batalię mijasz ulubionego sprzedawcę simitów i świeżo wyciskanych soków z owoców (zwanych atom). Gdy wiesz, że po załatwieniu sprawy, wyjdziesz na Alsancak, usiądziesz nad morzem i będziesz wdzięczny za to, że tu jesteś, mimo przeszkód! W Turcji, mimo tego, jaka jest głośna, kolorowa i wciągająca – czuję spokój. Turcja uzależnia, a ja oddałam jej się całkowicie. 

A za kuchnią? Bo powiedziałaś, że schudliście, a to aż mnie zdziwiło…
Jasne, że tęsknię, chociaż… nie od razu tę kuchnię polubiliśmy. Przez pierwsze pół roku pobytu nie zjedliśmy praktycznie niczego typowo tureckiego, takiego „ekonomicznego”. Nasi znajomi zapraszali nas na obiady i kolacje i dogadzali wyszukanymi potrawami, głównie międzynarodowymi. Dopiero tak naprawdę później, w Alanyi zaczęłam jeść „nałogowo” tureckie jedzenie. Odkryliśmy je w lokancie, typowej tureckiej knajpce. W Alanyi nie mieszkaliśmy na ekskluzywnym osiedlu jak Izmirze, więc dookoła było więcej lokalnego kolorytu. Słynny kebab – Iskender pierwszy raz w życiu zjadłam dopiero tam. A o kebabie – Adanie dowiedziałam się dopiero gdy byliśmy sami, bez Turków, w międzynarodowym towarzystwie z Hiszpanem i Czeszką w Stambule.

W ten sposób poznałaś swoje ulubione danie…
Tak. Kebab Adana miałam okazję spróbować w maleńkiej knajpce, którą prowadził pewien dziadek pod małą Hagią Sophią. Byliśmy bardzo głodni, zaczął padać deszcz i weszliśmy do, obojętnie jakiego lokalu. Widać było, że ludzie to miejsce lubią, bo knajpa była pełna… Na ścianach wisiały przyklejone karteczki z pozdrowieniami ludzi z całego świata. No i zamówiliśmy jedzenie, pamiętam świetną zupę z soczewicy (Mercimek Çorbası). Wzięłam też Adana kebaba, choć nie bardzo wiedziałam co to jest (rodzaj pikantnego, tureckiego kebaba z mielonego mięsa – tradycyjnie jagnięciny, nadziewanego na metalowe szpadki i grillowanego; nazwa pochodzi od miasta Adana w Turcji, a danie charakteryzuje się podłużnym kształtem i intensywnym smakiem, często podawane jest z pieczywem typu pide, cebulą, papryką i pietruszką – przyp. red.). Zamówiliśmy do tego herbatę i ayran i zapłaciliśmy za cały ten zestaw po ok. 20 zł. Wtedy dotarło do nas po pierwsze jak to jest dobre, a przy okazji, że tanie. Potem Adanę zaczęłam jeść praktycznie raz w tygodniu.

W lokantach.
Tak, bo to są magiczne miejsca. Z lokanty nigdy nie wyjdziesz głodny. Podają Ci mnóstwo przystawek, wybierają dodatki wedle życzenia. Na przykład w mojej znajomej lokancie wiedzieli, że jak zamawiam kebaba, to uwielbiam pieczoną cebulę i dawali mi trzy, a nie jedną, jak innym.

A co na deser?
Uwielbiam baklawę, lokum i sütlaç. To zapiekany budyń z ryżem. Jednak będąc w Turcji, nigdy nie odmówię Maraş dondurma!

Jeszcze jakieś specjalności?
Przyznaję, że kocham tureckie śniadania. To jest dla mnie fenomenalne i zawsze jak mam na to czas, to w niedzielę idziemy na tureckie śniadanie, które celebruje się kilka godzin. Bo tureckie śniadanie składa się z kilkudziesięciu małych miseczek, w których jest podane przeróżne jedzenie od dżemów i miodu, przez racuchy, parówki, jajecznice, różne rodzaje, pieczywa po orzechy, sery, wędliny. Po prostu cała Turcja na talerzu. Opowiadałam o tym turystom, gdy pracowałam w Alanyi jako pilotka. Mówiłam, że zdaję sobie sprawę z tego, że mają „all inclusive” i jedzenie z całego świata, ale chcą doświadczyć czegoś tureckiego, lokalnego, powinni wyjść do miasta, gdzie są zwykłe restauracje, zamówić tureckie śniadanie i poczuć ten klimat. Posiedzieć parę godzin, zobaczyć, jak miejscowi dyskutują z rodziną o pogodzie i… tak się relaksują.

A co polecasz na śniadanie?
Uwielbiam gözleme, przypominający nieco polskie naleśniki. Często w Turcji przy wejściu do restauracji czy nawet sklepów siedzą starsze panie, zagniatają ciasto i smażą na wielkich patelniach gözleme. Gdy robiliśmy zakupy co środę na Bostanlı Bazar w Izmirze, to nie mogłam wyjść stamtąd bez gözleme. Nie zapominajmy też o „szybkim” tureckim śniadaniu, które łapaliśmy w drodze na prom od ulicznych sprzedawców. Mowa tu o simitach, po naszemu obwarzankach, które skubaliśmy podczas rejsu. Na większy głód braliśmy kanapkę ze słonym białym serem i papryką lub pogača – turecką drożdżówkę. 

Jakie są Twoje ulubione miejsca w Turcji?
Moje serce zawsze pozostanie w Izmirze, nie ma dla mnie piękniejszego miasta i każde miejsce, które zwiedzam zawsze porównuję do Izmiru. Mogłabym codziennie oglądać Kapadocję, ale i tak będę kochała najbardziej Izmir. A poza tym… miejscowości nadmorskie, choć niekoniecznie kurorty. Z Izmiru, gdzie nie ma plaży w mieście, jeździliśmy do Çeşme, zwanego przez nas rajem na ziemi. Marzę, żeby spędzić tam emeryturę, żeby tam kiedyś zamieszkać. Oprócz tego oczywiście bardzo lubię Stambuł, który na początku mnie przytłoczył – jak byłam tam pierwszy raz w życiu, to pomyślałam, że dzięki Bogu tu nie studiuję, bo ja bym uciekła do Polski. Był dla mnie za duży, za dużo się wszystkiego działo, korki, tłumy, pełno arabskich turystów, dzieci, które żebrały na ulicach, psy, koty, wszystko naraz. I wyższe ceny też były, ludzie nas jakoś tak inaczej traktowali, bo byliśmy turystami, a Izmir jest kompletnie nieturystyczny. Tam nie ma wycieczek autobusem dookoła miasta, nie ma na każdym kroku stoisk z magnesami na lodówkę, nikt nie będzie mnie nagabywał. Teraz już z biegiem lat, przyzwyczaiłam się do Stambułu i bardzo go doceniłam, nie zwracam uwagi na to, co kiedyś mnie irytowało, bo wiem, że oni tacy są. Zatem Stambuł też jest bardzo wysoko na mojej liście i mogłabym do niego jeździć co roku i go eksplorować. Kocham też Antalyię, nie tyle Alanię, w której mieszkam, ale Antalyię, bo Antalyia jest nie tylko pięknym miastem, ma piękną starówkę, ale ma też przepiękną plażę i dookoła góry Taurus. Bardzo podobało mi się też w Karsie, byłam tam zimą. To też jest miejsce, do którego kiedyś wrócę. Mam taki plan, żeby pojechać pociągiem Eastern Express, który rusza z Ankary i jedzie do mroźnego Karsu.

Czego Polacy mogliby się nauczyć od Turków? 
Luzu, zwolnienia czasu, tego, że nie musimy tak biegać i że jak pogadamy z kimś dłużej, to nic się nie stanie, bo Turcy mają na to zawsze czas. Tam nie ma tak, że tylko się mówi cześć, tylko trzeba się zapytać, „co u ciebie”, być zainteresowanym rozmową, poprowadzić dialog, oni zawsze mają na to czas, choćby mieli się spóźnić. Mają też czas na to, żeby 30 razy dziennie napić się herbatki i może nas to irytować, że musimy na coś poczekać, a z drugiej strony doszło do mnie po latach, czy coś strasznego stanie się, gdy oni mi coś załatwią później? Nas – takich europejskich choleryków – to doprowadza do szału i są momenty, w których ja też już stoję i klnę, ja już chcę coś na teraz, a oni mają na wszystko czas, ale potem też stwierdzam, że jakby nic się nie stanie i będzie okej.

A bliskie relacje z rodziną? Czy nie jesteśmy podobni?
My jako Polacy jesteśmy prorodzinni, ale oni… jeszcze bardziej. Od Turków moglibyśmy się nauczyć tego, że rodzina jest najważniejsza, ale przyjaciele też są bardzo ważni i nie ma wymyślania, że ten jest chory, ten nie może, temu się zepsuło się auto. Jak jest spotkanie, to przychodzą, rozmawiają, są razem. Pięknie celebrują uroczystości rodzinne, przyjacielskie, ale też państwowe.

Patrioci? 
Tak. Kiedy widzę, jak Turcy obchodzą święta narodowe, jak szanują swojego bohatera narodowego – Atatürka, jak wychodzą na ulice ze swoją flagą, jak maszerują, śpiewają hymny i są weseli, to bardzo mi się to podoba. Zwykle potem idą na koncert, bo zawsze jest jakiś występ gwiazdy. Moglibyśmy się też nauczyć tego, żeby kochać swój kraj, bo my jesteśmy Polakami, kochamy swój kraj, ale bardzo często na niego narzekamy. A oni po prostu Turcję kochają i mówią, że są dumni z tego, że są Turkami i to jest bardzo cenne. W tym moglibyśmy iść ich śladem. No bo dlaczego mielibyśmy nie być dumni z tego, że jesteśmy Polakami.

Masz rozdwojone serce. Polskie, ale… część zostawiłaś serce w Turcji. Oprócz serca zostawiłaś też tam swoją pierwszą książkę o tym kraju „Turcja. Orient oswojony”. Przekazałaś jej jeden egzemplarz do Biblioteki Narodowej w Ankarze, stolicy państwa.
To było dla mnie spełnienie marzenia, o którym wstydziłam się na głos powiedzieć. Jestem bardzo szczęśliwa, że nasz grecki znajomy – Kostas zapytał, czy nie chciałabym swojej książki tam zostawić, no a ty pomogłeś mi i przypilnowałeś, żebym ją tam oficjalnie przekazała. To fajnie, że ktoś będzie mógł ją tam przeczytać, że została w najważniejszej bibliotece kraju, który kocham i o którym napisałam. Zwłaszcza, że w Ankarze można studiować polonistykę. Zainteresowani Polską Turcy – a takich trochę jest – śmiało będą mogli po tę książkę sięgnąć i zobaczyć percepcję obcokrajowca – jak widzi ich kraj. Mam nadzieję, że dla nich to też będzie ciekawe.

Rozmawiał: Dariusz Rostkowski/Read&Fly Magazine

You may also like

Zostaw komentarz