Pytamy gwiazdy estrady, telewizji, filmu i literatury o ich ulubione miejsca na ziemi. Dokąd podróżują? Gdzie wypoczywają? Oto Bułgaria, do której zaprasza nas Ałbena Grabowska – polska pisarka, a zarazem lekarz neurolog, autorka wielu bestsellerów.
W cyklu „Podróże z gwiazdami” zabieramy was w niezwykłą podróż do Bułgarii – kraju pełnego słońca, malowniczych krajobrazów i bogatej historii. Naszym przewodnikiem będzie Ałbena Grabowska – ceniona pisarka, autorka bestsellerowych powieści, jak na przykład: „Alicja w krainie czasów”, „Matki i córki”, czy zekranizowanej przez TVP sagi „Stulecie Winnych”. Niedawno świętowała premierę swojej 28 powieści. „Nóż w sercu” to kryminał, którego akcja rozgrywa się w środowisku lekarskim, znanym świetnie autorce, bo Ałbena Grabowska z wykształcenia jest neurologiem. Choć urodzona i wychowana w Polsce, ma bułgarskie korzenie. Jej pierwsza powieść – „Tam, gdzie urodził się Orfeusz” powstała z zapisków o jedzeniu i potrawach, które zachwyciły pisarkę podczas wakacji spędzanych w bułgarskich górach. W rozmowie z Read&Fly Magazine podzieli się wspomnieniami z podróży do kraju, który zna od dzieciństwa i opowie o ulubionych miejscach i smakach Bułgarii.
Sergiusz Pinkwart, Read&Fly Magazine: Dlaczego Bułgaria?
Ałbena Grabowska: Bo tam słońce łączy się z morzem, wspaniałą historią i najlepszym jedzeniem.
O bułgarskim jedzeniu zaraz porozmawiamy, w końcu to z tęsknoty za smakiem kuchni Twojej babci z Rodopów zaczęłaś pisać książki. Ale najpierw powiedz gdzie nas zabierasz.
Na bułgarską riwierę. Ale zamiast do resortu hotelowego w Burgas, Warnie, czy Złotych Piaskach, polecam małe osady rybackie Czernomorec, Nessebar, czy Sozopol. Jest pięknie, spokojnie, zabytki z IX, X wieku i dobre jedzenie. No i wyśmienite wino. I… Zaraz, czy wspominałam ci już o dobrym jedzeniu?
Tak. Wspominałaś. Ale może zacznijmy dzień jak cywilizowani ludzie od kubka herbaty czy cappuccino.
W krajach Południa o herbatę proszą tylko ciężko chorzy. W Bułgarii króluje kawa. I to czarna, z kafewarki, czyli włoskiego ekspresu do kawy mokka, albo po prostu parzona w tygielku. W Czepełare, małym miasteczku, z którego pochodzi rodzina mojej mamy, jest tylko jedno miejsce, gdzie podaje się kawę ze spienionym mlekiem. To kawiarnia „Wiedeńska”. Ale kawa w Bułgarii jest tak dobra, że nie będziesz tęsknił za cappuccino. Tylko musisz wcześnie wstać i wyjść z domu. Śniadania je się w zakuskvalni – to typowe lokale śniadaniowe. Ja zamawiam milinki albo banicę. Tak… Banica na śniadanie, to jest właśnie to, co kocham. Listki ciasta przekładane serem sirene, wymieszane z jajkami, posypane czubrycą, polane hojnie oliwą i upieczone. A do tego zimny ajran, albo boza, czyli napój ze sfermentowanego owsa.
Hmm…
Ja bardzo lubię bozę. Ale rozumiem, że może się to komuś wydać dziwne. Moje dzieci powąchały i odstawiły.
Chodzi mi o to, że śniadania na południu Europy kojarzą mi się z kawą i słodkim rogalikiem.
W Bułgarii jemy rano na słono. Można się rozsmakować banicą, albo na szybko złapać bułkę z parówką, czy serem kaszkawał. A potem lokalni emeryci rozsiadają się na krzesełkach przed zakuskvalnią i popijają kawę z małych, papierowych kubeczków. A reszta biegnie do pracy, albo na plażę. Im wcześniej, tym lepiej.
Dlaczego to tak podkreślasz?
Bułgarzy się śmieją, że tylko Czesi i Polacy wybierają się na plażę późno, około jedenastej, i siedzą tam do siedemnastej. Potem wracają do hotelu poparzeni i zmęczeni. Jakby na wczasach byli za karę.
To jak dobrze zaplanować dzień w Bułgarii?
Trzeba żyć w zgodzie z naturą i rytmem Południa. Wstawać wcześnie i po śniadaniu biec na plażę, gdy w powietrzu jest najwięcej jodu. A gdy słońce jest w zenicie, iść na obiad. Ale nie na wystawny, ciężki posiłek, tylko coś lekkiego. Polecam sałatkę szopską i wątróbkę, lub nadziewaną ryżem paprykę. A do tego kieliszek wina i potem sjesta.
Nie wiem, czy potrafiłbym zasnąć w ciągu dnia.
To mit, że sjesta, to to samo co drzemka. Można się położyć, ale równie dobrze wystarczy usiąść z książką w cieniu, czy w klimatyzowanym pokoju. O 16-tej upał zelżeje, a my będziemy pełni energii i gotowi do zwiedzania. Nie jesteśmy przebodźcowani słońcem i ciepłem. Zjedliśmy coś lekkiego i odpoczęliśmy. Do 19-tej możemy pozwiedzać. Na przykład starówkę w Nessebar. Uwielbiam cerkiew św. Zofii z 451 roku, czy malownicze ruiny bizantyjskich term.
Nessebar jest na małym półwyspie. Pewno znalezienie miejsca parkingowego to spore wyzwanie.
Szczerze mówiąc nie zastanawiam się nad tym, bo na południu Europy z zasady nie pożyczam samochodu. Brawura lokalnych kierowców, jak i wąskie uliczki małych, nadmorskich miasteczek, skutecznie mnie do tego zniechęcają. A wszędzie łatwo i tanio dojedziemy transportem publicznym. Ale choć widzę, że chcesz już zmienić temat, to nie dam się zbić z tropu. Bo w naszej opowieści dochodzimy do najważniejszego punktu programu dnia.
Nawet nie będę udawał zaskoczenia. Znów będziesz mówić o jedzeniu?
Oczywiście! Na kolację w Bułgarii trzeba przeznaczyć co najmniej dwie, a najlepiej trzy godziny. Restauracji w centrum każdego miasteczka jest mnóstwo i nie mam jakiegoś szczególnego klucza, którym się kieruję przy wyborze. Zazwyczaj przed lokalem stoi właściciel, lub jeden z kelnerów, i starają się nas zaprosić do środka. Gdy już usiądziemy, w dobrym tonie jest zacząć od mezeta, czyli przystawek. Jakieś oliwki, albo bezmięsne gołąbki z ryżem zawijane w liście winogron, czy buraka cukrowego.
Potem jagnięcina, ryby, owoce morza. Dobrym pomysłem będzie zamówienie pieczonego gjuwecza, czyli rodzaju zapiekanki mięsno warzywnej podawanej z ryżem. Piecze się to i podaje w glinianych misach. Do picia oczywiście wino, ale nie jest grzechem zamówienie lokalnego piwa, które jest słabsze niż nasze czy niemieckie. Bardzo orzeźwiające, a przez miejscowych nie jest nawet traktowane jako napój alkoholowy. Choć oczywiście niewielka zawartość alkoholu w nim jest i trzeba o tym pamiętać.
Już naprawdę skończmy ten temat. Nic więcej nie…
A deser? Nie wierzę, że nie zmieścisz jednej porcji naleśników z jagodami.
Masz rację. Zmieszczę. Ale to już naprawdę wszystko.
Kto wie? Muszę cię uprzedzić, że Bułgaria to kwintesencja Południa. Tutaj nie da się wszystkiego zaplanować od A do Z. Ostatnio, kiedy byłam tam latem z przyjaciółmi, na obiady i kolacje chodziliśmy codziennie do różnych restauracji. Jedzenie wszędzie było bardzo smaczne, ale nigdy nie zdarzyło się, żeby nasze zamówienie było zrealizowane w odpowiedniej kolejności. Zawsze przy wydawaniu posiłku wkradał się jakiś element chaosu. Do tego stopnia, że raz, już po podaniu deserów, pani kelnerka przypomniała sobie, że na przystawkę zamawiałam frytki z tartym słonym serem sirene. I bez żadnego skrępowania przyniosła mi je na koniec wraz z rachunkiem. Co miałam zrobić? Awanturować się? Wzruszyłam ramionami i zjadłam. Trzeba się do takich akcji przyzwyczaić i wrzucić na luz. Taki już urok tych rejonów.
O czym jeszcze musimy pamiętać?
O tym, że w Bułgarii kręci się głową na tak, a kiwa na nie. Warto też zdawać sobie sprawę z tego, że Bułgarzy, jak nie mogą się dogadać z gośćmi z zagranicy, to mówią coraz głośniej. Czasem aż do krzyku. I wcale to nie znaczy, że są nieuprzejmi. Po prostu się bardzo starają i wierzą, że jak będą mówić głośno, to w końcu ich zrozumiemy.
Po angielsku się nie dogadamy?
Tak jak w całej Europie, młodzi ludzie z reguły dobrze mówią po angielsku. Ale starsi mogą mieć z tym problem. Często próbują się dogadać w dialekcie, który jest mieszanką słowiańskich języków. Trochę polskiego, rosyjskiego, bułgarskiego i czeskiego. To język, który świetnie rozumie pokolenie naszych rodziców, ludzi, którzy podróżowali w czasach PRL. Jeśli możemy wziąć ze sobą na wyjazd babcię – to świetnie. Na pewno jej się spodoba, a my będziemy mieć doskonałego tłumacza. Ale jeśli nie, to naprawdę szybko się tego żargonu sami nauczymy. A w ostateczności zawsze pozostaje uśmiech i dogadywanie się na migi. Na pewno damy sobie radę!
fot: Ałbena Grabowska archiwum prywatne; www.albenagrabowska.pl; Bulgaria Tourism Board