Gruzja. Fascynujący kraj, pełen pamiątek wielowiekowej historii, oszałamiającej przyrody i starożytnych legend, to także miejsce niezwykle gościnne i przyjazne Polakom.
Nocny samolot do Kutaisi ląduje w sercu starożytnej Kolchidy a my od razu po wyjściu z samolotu nabieramy głęboko do płuc ciepłego, południowego powietrza przesyconego egzotycznymi zapachami. Na niewielkim lotnisku szybko załatwiamy formalności – kupujemy kartę telefoniczną (połączenia z Gruzji i transfer internetu może być bardzo kosztowny, dlatego lepiej zaopatrzyć się w kartę lokalnego operatora), wypożyczamy samochód i ruszamy do pierwszego noclegu w Kutaisi. Postanowiliśmy zamieszkać nie w hotelu, a na kwaterze u gruzińskiej rodziny, żeby na własnej skórze doświadczyć słynnej na cały świat gruzińskiej gościnności. Ale kiedy podjeżdżamy pod tonący w kwiatach domek przy Aleksandryjskiej 2 w oknach jest ciemno, i nikt nie reaguje na pukanie do drzwi. Jest środek nocy, ale skoro mamy rezerwację i uprzedzaliśmy, że będziemy późno, chyba powinni na nas czekać? Wreszcie z domu wychodzi zaspany gospodarz, nieco zakłopotany drapie się w głowę i zaprasza do środka. Kiedy z pokoju wyłania się żona w koszuli nocnej prosi ją, żeby nastawiła wodę na herbatę dla gości i podała coś do jedzenia. Chrupiemy chleb lawasz z domowymi powidłami, a gospodarz po rosyjsku pyta jak minął nam lot, w tym czasie instruując po gruzińsku żonę, ścielącą łóżka w pokoju gościnnym, żeby wybrała dla nas najlepszą pościel.
– Jakoś się pomieścimy – uśmiecha się do nas.
– Ale jak to, przecież zrobiliśmy rezerwację miesiąc temu. Zapomnieliście o naszym przyjeździe? – pytam podejrzliwie.
– Nie, my po prostu nie prowadzimy pokojów gościnnych, ale skoro już jesteście, to przecież nie odmówimy wam dachu nad głową w środku nocy…
Patrzę raz jeszcze na rezerwację. No tak, nie Aleksandryjska, a Aleksandrowska 2. 5 minut stąd. Nasz niedoszły gospodarz pakuje się z nami do auta. Pokaże nam drogę żebyśmy znów się nie pomylili. Pod domem z drewnianymi okiennicami stoi Davit. To u niego mamy rezerwację. Wypatruje nas od godziny. Prowadzi nas do kwatery ale zanim pozwoli nam zniknąć w naszym pokoju zabiera nas do salonu – suto zastawiony stół, gruzińskie przysmaki na gorąco, na zimno, domowy kompot i wino. Mimo, że dochodzi druga w nocy przy stole czeka na nas cała rodzina – od babci do małych dzieci. Babcia nie zna angielskiego ale zagaduje nas i wypytuje po gruzińsku, o podróż, rodzinę. Davit tłumaczy. Takiego powitania z Gruzją na pewno się nie spodziewaliśmy, a to przecież dopiero początek wyprawy.
Kutaisi – pamiątka dawnej świetności
Kutaisi to trzecie największe miasto w Gruzji. Z mitologii znamy je jako Ai, miasto w Kolchidzie, do którego Argonauci z Jazonem na czele udali się po złote runo. Dlatego na głównym placu miasta, imienia Dawida Agmaszenebeli (Budowniczego), pyszni się Fontanna Kolchidy zwieńczona złoconymi figurkami koni, baranów, tygrysów i innych zwierząt. To powiększone kopie malutkich figurek wykonanych ze złota i brązu, które zostały znalezione podczas wykopalisk archeologicznych na terenie całej Gruzji. Oryginały można dziś oglądać w Muzeum Narodowym w Tbilisi. Pomiędzy zwierzętami jest też tamada (mistrz ceremonii obecny w trakcie każdej gruzińskiej uczty), który trzymając w ręku róg pełen wina, wita przybyłych gości. Dobroczyńca tych ziem, król Dawid Budowniczy, którego imię nosi plac, ufundował Monastyr Gelati znajdujący się dziś na obrzeżach Kutaisi. Podania głoszą nawet, że władca osobiście brał udział w budowie świątyni. Po śmierci został tam pochowany. Według tradycji w sekretnym miejscu na terenie klasztoru została później również pochowana legendarna królowa Gruzji, Tamar. Odważna, piękna i roztropna władczyni, zwana czasem gruzińską Kleopatrą, jest jedną z legendarnych postaci na jakiej ślady natrafimy w całej Gruzji. Nie tylko na współczesnych pomnikach, ale także w zaordynowanych przez nią przedsięwzięciach, które przetrwały w doskonałym stanie przez długie wieki – jak choćby majestatyczne skalne miasto Wardzi nad rzeką Kurą czy mosty królowej Tamar w Adżarii. W XII-wiecznej królowej kochał się platonicznie gruziński wieszcz narodowy – Szota Rustaweli, a siła jego uczucia przetrwała w poemacie napisanym na jej cześć, “Rycerz w tygrysiej skórze”. Z położonego centralnie Kutaisi są dwie drogi. Na wschód w stronę stolicy kraju – Tbilisi, albo na południowy-zachód – do Adżarii, gdzie możemy cieszyć się czarnomorskim słońcem i szukać słynnych herbacianych pól Batumi. To tylko 150 kilometrów, ale trzeba wziąć poprawkę na specyfikę gruzińskich dróg i zarezerwować na podróż nieco więcej czasu niż gdybyśmy mknęli europejską autostradą. Na prowincji przez drogę tłumnie przechodzą zwierzęta – owce, konie, krowy, drób, a nawet świnie. A kierując samochodem szybko zorientujemy się, że równolegle z przepisami ruchu drogowego, obowiązuje tu kodeks, według którego „większy i szybszy ma pierwszeństwo”. A także, że na jezdni, nawet jeśli jest zakręt i pod górę, można wyprzedzać na drugiego, na trzeciego, na czwartego, a nawet na piątego.
Gaumardżos, znaczy: na zdrowie!
– Chciałbym wnieść toast za jak najdłuższe życie prezydenta Rosji Władymira Władymirowicza Putina. Niech kolejne kadencje jego niekończącej się prezydentury upływają w zdrowiu, szczęściu i pokoju, a dobry Bóg niech mu pomnaża majątku i szacunku na świecie – mówi tamada, a my spoglądamy na siebie nie wierząc własnym uszom. Przecież niechęć Gruzinów do Rosjan jest znana równie dobrze jak ich wielka atencja wobec Polaków. Ale Ilia, nasz tamada, czyli mistrz ceremonii podczas gruzińskiej biesiady w winiarni w górach Małego Kaukazu, wygłosił ten toast z takim samym namaszczeniem, z którym wcześniej chwalił polskiego prezydenta Kaczyńskiego, który cieszy się tu wielkim uznaniem (Gruzini do dziś z szacunkiem wspominają gest Lecha Kaczyńskiego, który w 2008 roku, podczas rosyjskiej inwazji na Gruzję, przyleciał z Warszawy, by okazać swoją solidarność, w Batumi ma nawet bulwar swojego imienia), a potem gruzińską prezydent Zurabiszwili. Od poprzednich toastów różnił go tylko jeden szczegół: zamiast pucharu z krwistoczerwonym winem kindzmarauli, tamada w ręku trzymał szklankę piwa Kazbegi. Nie przepadam za piwem, więc sięgnęłam po kieliszek mocnej czaczy – lokalnego bimbru z wytłoczyn winogron, przypominającego mocną chorwacką rakiję. Ale stanowczym gestem powstrzymał mnie siedzący po mojej prawej stronie Micheil. I wtedy zrozumiałam. Podczas supry – gruzińskiej uczty, nie wypada mówić o kimkolwiek źle. Dlatego “zdrowie wrogów”, z okolicznościowym toastem, wypija się piwem. Wtedy wszyscy wiedzą, że przekaz jest zupełnie odwrotny i pijemy „na pohybel”, tyle że z uśmiechem na ustach.
O podobieństwach pomiędzy Polakami a Gruzinami dowiemy się tu sporo. I to najczęściej od samych Gruzinów, którzy znają na wylot historię zarówno Kaukazu, jak i naszej części Europy. W podobnym czasie mieliśmy rosyjskie zabory. Gruzini też buntowali się w XIX wieku, a potem w 1918 roku próbowali wybić się na niepodległość. Polakom się udało. Podobny mamy też charakter narodowy i tak samo lubimy dobrze zjeść, wypić, pogadać. A temu sprzyjają wielogodzinne gruzińskie supry. Na stół właśnie wjechały pyszne adżarskie chaczapuri, które wyglądają jak pizze w kształcie łódek wypełnionych serem imeruli, jajkiem i masłem. Każdy zakątek Gruzji specjalizuje się w swoich odmianach chaczapuri. Adżarskie chaczapuri odzwierciedla geografię i kulturę regionu Adżarii nad Morzem Czarnym. Kształt łódki przywodzi na myśl łódź rybacką, jajko – słońce, a ser – przepiękne złote plaże. Gorące ciasto należy rwać palcami. Potem, takim kawałkiem ciasta miesza się i nabiera słony ser z masłem i ledwie ściętym jajkiem sadzonym, które spoczywa na wierzchu dania. Placki z nadzieniem przywędrowały na teren dzisiejszej Gruzji wraz z inwazją Cesarstwa Rzymskiego. Stąd tak wiele podobieństw kaukaskiego placka do włoskiej pizzy. Gdy w 65 roku p.n.e. wojska rzymskie zdobywały Kaukaz, rodowici mieszkańcy podpatrzyli u żołnierzy płaskie placki z mięsnym lub serowym nadzieniem. Danie szybko przyjęło się i rozpowszechniło na całym obszarze, regionalnie przyjmując różne odmiany. Nic dziwnego – w tym regionie od tysięcy lat uprawia się pszenicę oraz produkuje sery, więc chaczapuri było prostym i powszechnie dostępnym daniem dla ubogich. Chaczapuri jest tak popularnym daniem na Kaukazie, że ekonomiści stworzyli specjalny Khachapuri Index (odpowiednik Big Mac Index), który odzwierciedla inflację na przykładzie podstawowych składników dania: mąki, sera, masła, jajek, mleka i drożdży. Gruzini, którzy swoją kuchnię narodową traktują bardzo poważnie, uważają, że chaczapuri to także zwierciadło emocji. I żeby zrobić smaczne chaczapuri trzeba być w wyśmienitym nastroju, nie chować żalu czy złych emocji. Po kolejnym toaście podają chinkali, czyli tutejszą wersję mięsnych pierogów z bulionem w środku, które lepi się w strukturę przypominającą kwiat lotosu. Zaraz obok chinkali pojawia się w miskach lobio, czyli czerwona fasolka na ostro. Na stół wjeżdżają szaszłyki, zagryzane zieloną sałatą z cebulą i dojrzałe sery, popijane na zmianę winem i lemoniadą.
Batumi – czarnomorskie Las Vegas
Gruzini są absolutnie przekonani, że ten niewielki fragment czarnomorskiego wybrzeża, gdzie góry Kaukazu schodzą aż do plaży, to najpiękniejsze miejsce na świecie. Trudno odmówić im racji. Widoki są oszałamiające a im bardziej na południe, tym częściej oprócz pięknych zawijasów alfabetu gruzińskiego, znajdziemy napisy tureckie, zachęcające kierowców do wstąpienia na herbatę, świeże chinkali i partyjkę pokera. To przedsmak tego, co zobaczymy w Batumi, które jest nazywane „czarnomorskim Las Vegas”. W każdym większym mieście Gruzji – jak Kutaisi, Tbilisi czy Batumi, jest kolejka linowa na punkt widokowy. Najpierw jedziemy więc spojrzeć na czarnomorski kurort z góry. Z dolnej stacji w centrum miasta (przy ulicy Gogebaszwiliego) na wzgórze Anuria jedzie się kilkanaście minut, bo wagonik pokonuje 2,5 kilometra na szczyt. Kiedy tylko wyjechaliśmy spomiędzy budynków, naszym oczom ukazała się rozległa panorama wybrzeża Morza Czarnego. Przy górnej stacji jest kawiarnia ze stolikami na zewnątrz i taras widokowy. Poza nowoczesną zabudową widać historyczny ogród botaniczny założony na przełomie XIX i XX wieku. Ścieżka dla zwiedzających wije się serpentynami przez prawdziwą dżunglę pyszniącą się tysiącami gatunków drzew i kwiatów. W jedną stronę idzie się stromo w dół. Potem trzeba wrócić, ale na zwiedzających czekają meleksy. Rośliny ułożone są strefami – jest przyroda czarnomorska, kaukaska, ale także sekcja Himalajów, rozbudowane ogrody japońskie i chińskie, a także… herbata. Nie są to może imponujące herbaciane pola Batumi jak z piosenki Filipinek, raczej herbaciane żywopłoty, ale bardzo przydatne, bo pracownicy ogrodu zbierają młode listki do przygotowania aromatycznego naparu. Pod koniec dwugodzinnego spaceru zachwyciła nas polanka na urwisku z ławeczką i widokiem na morze i stojące w oddali wieżowce Batumi. Nad bulwarem góruje bajecznie oświetlona Wieża Alfabetu, hołd dla unikalnego gruzińskiego pisma, powstałego w IV wieku. Wieża eksponuje piękno gruzińskich liter w zapierającej dech, nowoczesnej formie. Patrzymy na wieżowce ze szkła i betonu, choć powinny przywodzić na myśl Nowy Jork, wyglądają raczej jak przerysowane, nierealne fasady kasyn w Las Vegas tyle że zamiast na pustyni, położone tuż nad ciepłym morzem. Prezydent Micheil Saakaszwili – wychowany w USA polityk, z którym wiązano tu ogromne nadzieje, kochał Batumi. Chciał tu mieć swoją Amerykę, i prawie mu się to udało. Idziemy czarnomorskim nabrzeżem w stronę starej części kurortu i nowoczesnego delfinarium. Po drodze mijamy ruchomy pomnik tutejszych Romea i Julii, czyli Ali i Nino: Azerskiego muzułmanina i Gruzińskiej chrześcijanki, których połączyła miłość, a rozdzielił zły los. On zginął na wojnie, a ona wpatrzona w morze, wciąż czeka na ukochanego. Podświetlone statuy co wieczór zaczynają się do siebie zbliżać i przenikają się w miłosnym tańcu, by się potem od siebie oddalić. Ali i Nino to bohaterowie narodowej epickiej noweli, w której przedstawiono zróżnicowaną społeczność tego regionu. Bo Batumi, jak wiele miast portowych, od wieków jest wielokulturowe. Dziś także przyjeżdżają tu Gruzini z Tblilisi, Rosjanie, Ukraińcy, Azerowie, Ormianie, a przede wszystkim Turcy, którzy od przejścia granicznego mają zaledwie 20 kilometrów. I to oni są głównymi klientami kasyn i barów, które w „czarnomorskim Las Vegas” wyrosły jak grzyby po deszczu. Kelnerzy serwują klientom słodkawe kindzmarauli szepcząc zachęcająco do ucha, że to „ulubione wino Stalina”, co w tej świątyni kapitalizmu brzmi dość zabawnie.
Argonauci i królowa Tamar
Jedziemy na zachód, w stronę tureckiej granicy. Mijamy nowoczesne hotele stojące przy długiej plaży. Turysta, który do Batumi przyleci samolotem, a potem trafi na czarnomorską riwierę, może odnieść wrażenie, że jest na południu Hiszpanii. Choć na półwyspie Iberyjskim zieleń nie jest aż tak soczysta jak tu, owiewana kaukaskim wiatrem. Kilkanaście kilometrów za Batumi skręcamy w górę rzeki Czoroch, tuż przy szarym murze starożytnej Twierdzy Apsaros (Gonio). Jeśli wierzyć Homerowi, to właśnie tu przybił do brzegu statek Argo, którym do Kolchidy wyprawił się Jazon. Argonautom pomogła Medea, córka króla Kolchidy. Z jej pomocą ukradli złote runo – skarb zawieszony na dębie w gaju Aresa i uciekli ze zdobyczą do Grecji. Apsaros jeszcze raz znalazło się w orbicie wielkiej historii, gdy dwa tysiące lat temu przybył tu apostoł Maciej (trzynasty apostoł, który dołączył na miejsce po Judaszu). Maciej dokonał w Adżarii, żywota, a jego grób znajduje się właśnie tu, obok małego muzeum archeologicznego z wykopanymi artefaktami – w tym talarem z wizerunkiem Zygmunta III Wazy. Droga wije się serpentynami po porośniętych lasem wzgórzach wzdłuż rwącej rzeki, nad którą w XII wieku przerzucono kamienne mosty, nazywane mostami królowej Tamar. O potędze i zaawansowanym rozwoju narodu gruzińskiego narodu przypominają dziś kamienne łuki nad potokami w górach Adżarii. Mostów jest kilka, warto odwiedzić Purtio, Tkhemlari i Dandalo, a przede wszystkim Makhuntseti, miejsce szczególne, bo po drugiej stronie drogi znajduje się imponujący, kilkudziesięciometrowy wodospad.
Tbilisi z góry i z dołu
W porównaniu do leniwego, rozgrzanego słońcem Batumi ,Tbilisi to prawdziwa metropolia. Żyje się tu szybko, pod miastem pędzi metro, swoim rozmachem przypominające moskiewskiego molocha. Stolica położona w dolinie Rzeki Kury otoczona jest wzgórzami. Na najważniejsze z nich prowadzą kolejki linowe – zabytkowy funikular z początku XX wieku zawiezie nas na wzgórze Mtatsminda. Na szczycie jest park z wieżą telewizyjną, połączony z wesołym miasteczkiem z ogromnym diabelskim młynem. Ale i bez niego widoki stąd są obłędne. Warto wybrać się tu wieczorem i połączyć zwiedzanie z kolacją w tutejszej restauracji. To był ulubiony lokal prezydenta Saakaszwilego, który zapraszał tu swoich najważniejszych gości. Na zboczu góry znajduje się Panteon Zasłużonych Mtatsminda, gdzie pochowano wielu gruzińskich i rosyjskich artystów, muzyków i pisarzy, m. in. pisarza Aleksandra Gribojedowa i jego żonę Nino Czawczawadze (znacznie młodsza od pisarza, piękna i dobrze urodzona, po tragicznej śmierci męża przez 30 lat konsekwentnie odrzucała konkurentów i stała się symbolem nieskończonej wierności małżeńskiej). Jest tu także grób matki urodzonego w gruzińskim Gori Stalina – Keke Geladze, która ostatnie lata przeżyła w Tbilisi. Józef Wissarionowicz odwiedził matkę dwa lata przed śmiercią. Lekarz kobiety zapisał wówczas w pamiętniku ich rozmowę: “Mamo, czy pamiętasz naszego cara? Jestem teraz kimś w rodzaju cara.”, na co Keke odpowiedziała: „Lepiej by było, synku, gdybyś jednak został księdzem.”. Na drugim brzegu rzeki Kury, w Parku Europejskim, ma dolną stację nowoczesna kolejka na wzgórze z twierdzą Narikala. Obok niej dumnie wznosi się pomnik Kartlis Deda (Matki Gruzji). W jednej dłoni trzyma miecz, by odpędzić wrogów, w drugiej – puchar z winem, by powitać przyjaciół. Ze szczytu dobrze widać stojącą na skalistym urwisku nad Kurą XIII-wieczną świątynię Metekhi z pomnikiem króla Vakhtanga Gorgasali i ukrytą wśród uliczek starówki Anchiskhati z przełomu V iVI wieku ze świętą ikoną, która zgodnie z legendą sama się napisała. Stamtąd już blisko do Warszawy, która kilka lat temu stała się ważnym miejscem na mapie Tbilisi. Założony i prowadzony przez Polkę, Annę, Bar Warszawa niedaleko serca miasta – placu św. Jerzego, to miejsce które pokochali nie tylko mieszkający w Tbilisi Polacy ale i Gruzini. Można tu napić się gruzińskiej czaczy i zjeść polskie zakąski, a gwar rozmów nie ustaje do samego rana. Po tylu wrażeniach cielesnych i duchowych następnego dnia z rana trzeba odwiedzić tbiliskie łaźnie siarkowe, znane już od VI wieku n.e. Za niewielką opłatą można skorzystać z publicznych i prywatnych łaźni i masaży, i odzyskać siły na kolejny dzień.
Gruzińska Droga Wojenna
Jeśli ktoś szuka emocji większych niż zwykłe zwiedzanie, powinien wybrać się na wycieczkę Gruzińską Drogą Wojenną u stóp najwyższych szczytów Kaukazu. My też ruszyliśmy na północ od Tbilisi, w stronę ośnieżonego pięciotysięcznika Kazbek, którego strome skały posłużyły w zamierzchłych czasach greckim bogom do ukarania Prometeusza za podarowanie ludziom ognia.
Zatrzymaliśmy się w Mcchecie, dawnej stolicy Gruzji, żeby odwiedzić katedrę Sweti Cchoweli, przez stulecia miejsce koronacji i pochówku władców Gruzji. Wspaniałą świątynię wzniesiono na miejscu pierwszego kościoła chrześcijańskiego w Gruzji. Według legendy Elizeusz wyruszył stąd do Jerozolimy, by bronić Chrystusa przed sądem Piłata, lecz zdążył dotrzeć do Świętego Miasta dopiero w chwili Ukrzyżowania. Od rzymskiego żołnierza odkupił szatę Chrystusa i zabrał ją do Gruzji. Dotarliśmy do monastyru Dżwari, zabytkowego kościółka z VI wieku, na wysokim, skalistym wzgórzu górującym nad Mcchetą. Widać stąd dokładnie jak łączą się opływające historyczne miasto rzeki Aragwa i Kura. Jest to pierwsza w regionie budowla sakralna na planie krzyża greckiego, unikalny obiekt na liście stu najbardziej zagrożonych zniszczeniem zabytków świata. Na zewnątrz wieje potwornie silny, kaukaski wiatr, wewnątrz jest już tylko pełna skupienia cisza wśród świec, kadzideł i świętych ikon. Stamtąd ruszyliśmy wybudowaną przez Rosjan „gruzińską drogą wojenną” prowadzącą przez granicę, do Władykaukazu. Carskie wojska maszerowały tędy na początku XIX wieku, w 2008 roku Rosjanie powtórzyli ten sam manewr. Szosa jest całkiem wygodna, jedzie się nią sprawnie, aż do pierwszych dziur, 80 km przed granicą. Potem droga zaczyna wić się wśród zaśnieżonych pól. Mijamy tureckie, ukraińskie, azerskie i rosyjskie tiry stojące w wielokilometrowej kolejce do przejścia granicznego. To już zupełnie inna Gruzja. Turystów nie ma tu prawie wcale, są za to oszałamiające widoki, baranie czapy ogorzałych pasterzy, które można przymierzać za pół lari, i babuszki z okolicznych wsi sprzedające za grosze rękodzieło i lokalne przysmaki. Po drodze warto zobaczyć twierdzę Annanuri i słynny XIV-wieczny kościółek Gergeti u stóp Kazbeku. Maleńka kaplica leżąca na wysokości 2170 m n.p.m., która ma za sobą stromą ścianę Kazbeku, to miejsce znane z pocztówek i jeden z najważniejszych symboli Gruzji. A także popularne miejsce trekkingów. Do kościoła wiedzie 1,5-godzinny szlak widokowy idealny dla miłośników górskich wędrówek. Podobno w czasach zagrożenia to właśnie do niedostępnego Gergeti przewożono bezcenne pamiątki sakralne z Mcchety – m.in. krzyż świętej Nino. Dziś odnaleźć tu można spokój i przestrzeń do kontemplacji. Wobec skalnych ścian i potęgi otaczającej przyrody ten maleńki, zbudowany pracą rąk ludzkich kościółek wygląda jak nic nieznacząca drobinka. A jednak trwa od wieków, nieprzerwanie dając odwiedzającym go wędrowcom nadzieję, że gdy będziemy kierować się wiarą i pracowitością, pozostanie po nas ślad.
fot: Read&Fly Magazine