– Czerpanie radości z pływania na falach, jak najmniejszym kosztem dla natury, wydaje mi się niezwykle ujmujące – mówi MARTA PORĘBSKA, projektantka surferskiej boho biżuterii, twórczyni marki ByKumejka, fotografka, która czerpie inspiracje z natury i ze sportu.
Surfing to dla mnie… Radość.
Być na fali oznacza… Ekscytację.
Magdalena Kuszewska: Palo santo, lawa, muszle, drewno, bursztyny. Z tych naturalnych surowców tworzysz biżuterię autorską byKumejka.
Marta Porębska: Wszystko zaczęło się od bransoletki, którą zrobiłam dla siebie chyba w 2014 roku. Nosiłam ją podczas wakacji na Półwyspie Helskim, gdzie jeżdżę niemal od dziecka, co roku. Ktoś zobaczył i zapytał, gdzie kupiłam tę bransoletkę. I zamówił taką samą dla siebie.
Ale chęć tworzenia jest we mnie od zawsze. A pociągają mnie wszelkie plastyczne, manualne działania: maluję w stylu etnicznym, robię zdjęcia naturze, surferom, z podróży. Nie zamykam się na jedną pasję.
Wiem, że fala weny przychodzi do Ciebie po każdej podróży.
Tak, podróże są dla mnie główną inspiracją. Od zawsze chciałam przywieźć ze sobą cząstkę atmosfery, widoków, klimatu, które kojarzyły mi się z danym miejscem. Czy to z Jastarnią, czy z Teneryfą, czy z Sardynią. Kiedyś zastanawiałam się, co mogłabym przywieźć ze sobą, takiego nieoczywistego? Jasne, wszędzie są stoiska z komercyjnymi gadżetami, w tym z plastikowymi ozdobami, które zalewają cały świat, made in China. A niełatwo jest znaleźć rzemieślników w opcji hand made. Nie tak prosto wyszukać rzeczy oryginalne, prawdziwe. Postanowiłam zrobić to, co podpowiada mi serce, a co sama chciałabym także nosić. A jednocześnie coś, co nie ingeruje w naturę; raczej oparte o to, co od niej otrzymujemy…
Twoja biżuteria jest bardzo blisko natury.
Dzięki temu wiem, że nawet jak ktoś zgubi bransoletkę, to ona niejako wróci w swoje naturalne środowisko. Obowiązuje zasada zero waste. Inspiruje mnie środowisko wodne, podróże i wyspy wulkaniczne. Tym samym znalazłam własne grono odbiorców, nie za wielkie, ale przecież nie o to chodzi, bo moja biżuteria powstaje w pojedynczych egzemplarzach. Odnajdują mnie ludzie, którzy mają podobne pasje, styl, zajawki. Najczęściej na targach biżuterii lub targach z rzeczami hand made, organizowanych w Warszawie. Przychodzą do mnie ci, których spotkałam na przykład na Półwyspie Helskim. No ale tam to się zaczęło i trwa do tej pory – na czwartkowych wieczorkach surferskich w kinie „Żeglarz”, które są już imprezą kultową.
I tam się poznałyśmy.
W tym sezonie zapraszam nie tylko w czwartki do kina, ale także do strefy artystycznej tuż obok, gdzie jest również paru innych wystawców. Osoby, które kupują ode mnie biżuterię, zwykle dzielą się swoimi historiami podróżniczymi, życiowymi, pasjami. Kiedy widzą bransoletkę z lawy, natychmiast zaczynają snuć opowieści o Wyspach Kanaryjskich itd. Z kolei australijskie motywy na moich obrazach uruchamiają czyjeś wspomnienia z dalekich zakątków świata. Nawiązujemy dzięki temu ciekawe znajomości, nieraz utrzymujemy potem kontakt.
Symbolem, który powtarza się w Twojej biżuterii, jest żółw.
To taki mój totem (uśmiech). Cóż, kocham żółwie od zawsze. W wielu kulturach te zwierzęta są celebrowane, szanowane. Pasują do mojej filozofii życia. Uwielbiam wodę, styl życia typu w rytmie slow, ale mam też swoją skorupkę, która ochrania przed światem. Dlatego uważam, że to żółw wybrał mnie, a nie ja jego.
Pamiętam, jak po moim wieczorze autorskim w jastarnickim „Żeglarzu” kupiłam od Ciebie bransoletkę palo santo z mini-surfującym żółwiem, który stał się dla mnie takim ciekawym element abstrakcji, niezbędnym w moim życiu. I niezbitym dowodem na to, że czasami niemożliwe istnieje.
Oczywiście, można sobie interpretować dowolnie motywy z mojej biżuterii i nie tylko… W kulturze hawajskiej, którą wszyscy lubimy na Półwyspie- stąd popularne aloha na powitanie, używane przez wielu surferów- także kultywowany jest symbol żółwia. Uważam, że ludzie, flora i fauna tworzą nierozerwalny krąg. Powinniśmy dbać o to, aby żyć w harmonii.
A skąd wzięła się nazwa Kumejka?
Nie wierzę w przypadki. Wiem, że niektóre rzeczy czy zdarzenia dzieją się po to, abyśmy weszli na tę, a nie inną drogę. Kumejka? To imię, które kiedyś do mnie trafiło. Egzotyczne, nietypowe. Zostało w mojej głowie, rezonowało ze mną. Cieszę się, że Kumejka jest sympatycznie przyjmowana przez ludzi. I faktycznie budzi egzotyczne, podróżnicze skojarzenia.
No właśnie, podróże. Wracasz do domu, siadasz nad stołem pełnym koralików, ozdób, naturalnych materiałów i…
Zaczynam proces tworzenia, który, jak wspomniałaś, uaktywnia się po każdej mojej podróży. Przywożę w pamięci słońce, kolory i wrażenia, które chcę przekazać dalej. Wtedy wychodzi mi to najlepiej. Dla mnie tworzenie biżuterii jest potrzebą serca. Chcę się nią dzielić. Niczego nie robię masowo, na ilość. Ludzie to czują…
Niedawno przyszła do mnie na targi młoda kobieta, która opowiadała o naszej rozmowie sprzed pięciu lat, na Półwyspie Helskim. Ta dziewczyna nosiła od tamtego czasu bransoletkę na sznurku, którą jej wtedy zawiązałam na nadgarstku. Przypomniała mi, że rozmawiałyśmy na ważne dla niej tematy, szukała swojej drogi. A teraz przyszła mi podziękować i powiedzieć, że na tę wymarzoną drogę wstąpiła; bransoletka ode mnie wciąż pozostaje na jej dłoni. To bardzo poruszające. Zrozumiałam dzięki niej, że poprzez biżuterię daję innym także kawałeczek swojej energii. Tworzą się fajne relacje i powiązania między mną a osobami, które noszą biżuterię byKumejka. Nie miałam pojęcia, że to bywa aż tak silne…
Ale zaraz. Szewc bez butów chodzi. Dlaczego nie nosisz swojej biżuterii?
Nie potrafię tego wyjaśnić. Rzadko zakładam coś, co tworzę, faktycznie. Może dlatego, że ja tak dużo daję z siebie, robiąc biżuterię, że potem muszę od tego odpocząć? Biżuterię w ogóle noszę sporadycznie. Ale kocham talizmany, symbole. Ostatnio, na Sardynii, kupiłam od pewnej twórczyni maskę maoryską, którą ona zrobiła z kawałka wyrzuconej przez morze kory. Uwielbiam przywozić z moich ukochanych miejsc rzeczy naturalne i proste…
Lubisz też zatrzymywać wspomnienia w kadrach. Do Jastarni jeździsz już od 30 lat. To tam zaczęłaś fotografować.
Pamiętam moment, przed laty, kiedy zaczęły się otwierać w Polsce szkółki surfingowe. Kiedyś były tylko parawany, a nagle zaczęli wychodzić na plażę ludzie z deskami, z kitem, z windem. I wtedy jeszcze przeżywałam zdziwienie, że na naszych falach też da się pływać. I że oto widzę nad Bałtykiem surferów: wcześniej oglądałam ich tylko na amerykańskich filmach. Mój syn Alek zaczął realizować swoje pasje, także dzięki sportom wodnym: windsurfing, potem surfing. Wyjeżdżaliśmy razem na Lanzarote, na Teneryfę, aby mógł pływać nad oceanem.
Twoje zdjęcie z surferami z Taghazout stoi u mnie na stole, gdzie jadamy posiłki. Kiedy zaczęłaś robić surf- zdjęcia?
Fotografia jest moją pasją od dawna, ale tutaj akurat mamy związek przyczynowo- skutkowy (uśmiech). Zaczęłam od obserwowania mojego syna na wodzie. Ponieważ jednocześnie sporo podróżowaliśmy, wszystko odbyło się naturalnie. Mówienie do innych poprzez obrazy, nie zawsze dosłowne, leży w mojej naturze. I wydało mi się najbardziej interesujące. Postanowiłam przekazać emocje, które towarzyszą ludziom, uprawiającym z wielkim zaangażowaniem różne dyscypliny sportowe. Tak rozpoczęła się moja fotografia surf i skate.
Skoro to cykl „Na fali”, to czego nauczyło Cię obserwowanie i przebywanie z surferami?
Niełatwo mi odpowiedzieć… Tak jak w życiu nieważny jest cel, a droga, tak samo surfowanie wymaga cierpliwości oraz czasu. Podoba mi się cały anturaż, który temu towarzyszy: natura, lifestyle, luz, ubrania , tryb życia nomadów. I bliskość natury, integrowanie się z nią. Surfing cudownie łączy się przecież z falami, z wiatrem, a więc z naturą. Czerpanie radości z pływania na falach, jak najmniejszym kosztem dla natury, wydaje mi się niezwykle ujmujące.
Jeździsz w różne miejsca. Czy surferzy, Twoim okiem, różnią się ze względu na miejsce zamieszkania?
Właściwie nie i to też jest ciekawe. My wszyscy łączymy się na całym świecie; wszyscy, którzy kochamy czuć wiatr we włosach. Surferzy w każdym miejscu na świecie chcą złapać tę jedną, fantastyczną falę. Nie chodzi przecież o porównywanie osiągnięć czy możliwości. Spotykam ludzi o podobnym sposobie myślenia, o zbliżonych zainteresowaniach, zafascynowanych tak jak ja wodą. Wszystkich nas ciągnie do wody i wtedy zawsze znajdziemy wspólny język. Nie rozpatruję surferskiego środowiska w kategoriach porównywania, kto ma lepiej: czy ludzie z Nazare, czy z Australii, czy na Bałtyku. Wiadomo, że efekt fal jest inny tu, inny tam. Ale ja wolę szukać związków ludzi z wodą. Nie różnic. Dlatego bardzo lubię obserwować surferów, a także robić im zdjęcia. Nigdy też, ani w Polsce, ani za granicą, nie spotkałam się z wrogim podejściem, stojąc z aparatem na brzegu. Surferzy są zwykle przyjaźnie nastawieni, dopytują, gdzie będą mogli obejrzeć moje zdjęcia, chętnie rozmawiają o swojej pasji. Podoba mi się otwartość tego środowiska, która ostatnio akurat zachwyciła mnie na plażach Tagazout.