„Swell” był moją filmową szkołą życia. Poznałem siebie lepiej, bo często pracowałem samodzielnie. Założyłem, że będę tworzył i pływał, ale życie szybko zweryfikowało ten plan. Przez osiem lat, kiedy robiłem film, nie pływałem. Film pochłonął moje myśli i czas – mówi Łukasz Ratuski, reżyser, operator i producent filmu dokumentalnego „Rozkolys/Swell”. To jedyny tak wyjątkowy obraz o surfingu na zimnym Bałtyku.
Każdy rozmówca najpierw odpowiada spontaniczne na dwa pytania.
SURFING to dla mnie… Cierpliwość.
Jak rozumiem „być NA FALI”? Pozytywne emocje w życiu.
Magdalena Kuszewska: Co było pierwsze, miłość do filmu czy miłość do surfingu?
Łukasz Ratuski: (uśmiech) Nie muszę się zastanawiać nad odpowiedzią. Na pewno miłość do filmu. Kiedy miałem 15 lat, zacząłem jeździć na deskorolce w Brwinowie pod Warszawą; zbudowaliśmy z ziomkami skate park przy pomocy burmistrza. Niestety, wkrótce doznałem poważnej kontuzji kolana. Koledzy robili progres, a ja nie mogłem. Nie chciałem od nich odstawać, więc postanowiłem pożyczyć od ojca stary sprzęt do filmowania, z kasetami VHS. Pomyślałem, że sobie pokręcę, ale nikt tego nie zobaczy, bo przecież nie znam się na montażu. Ale kiedy nazbierałem sporo materiału, zacząłem samodzielnie uczyć się montażu. W domu, dniami i nocami. Tak oto zrobiłem swój pierwszy film o deskorolce.
Można mieć zajawkę na film, ale na życie wybrać „poważny zawód”. Ty poszedłeś tam droga zawodową.
Najpierw wybrałem studia w Szkole Głównej Handlowej w Warszawie. Kiedy potem dostałem się na produkcję filmową w Państwowej Wyższej Szkole Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej w Łodzi, oznajmiłem w domu, że rzucam SGH. Moja mama się wtedy rozpłakała. Tłumaczyłem jej, że będę studiował podobny kierunek, „zarządzanie w filmie”… Już wiedziałem, że tutaj nie ma odwrotu.
A kiedy surfowałeś po raz pierwszy?
Jako 18- latek, na Teneryfie. Nie miałem wcześniej pojęcia, że na tej wyspie tak silnie obowiązuje kultura surferska. Oczywiście, jako dzieciak widziałem surferów na kanale telewizyjnym Extreme Sport. Na Teneryfie poszedłem do szkółki, złapałem pierwsza falę i przeżyłem coś niesamowitego. Tam też niedługo potem zrealizowałem film z zawodów surfingowych. W łódzkiej szkole filmowej od razu byłem pewien, że chcę zrealizować dokument o surfingu. Poznałem Pawła, znanego w środowisku surfera, twórcę firmy Baltica. Pogadaliśmy raz, drugi, trzeci, w końcu pojechaliśmy do Dębek. Zaczęliśmy kręcić pierwsze ujęcia. Powiedziałem Pawłowi, że szukam reżysera filmu, bo jestem producentem. On na to, że skoro mam tyle werwy do tego projektu, nie potrzebuję nikogo więcej. „Ale ja nigdy nie reżyserowałem filmu”, rzuciłem. „A ja nigdy nie grałem w filmie”, roześmiał się. I tak zaczęła się przygoda pod tytułem „Rozkolys/Swell”.
To Twój pierwszy duży film, którego jesteś reżyserem, operatorem, scenarzystą…
A do tego producentem, montażystą, PR managerem i dystrybutorem (śmiech). Inaczej by nam się to nie udało. W założeniu miałem tylko produkować „Swell”! Robiłem na początku zdjęcia z przyjacielem, Szwedem, z którym studiowałem w Łodzi, ale on wkrótce wyprowadził się z Polski. Kiedy więc dostawałem telefon od Pawła czy chłopaków, że idzie „warun” i jedziemy nad Bałtyk, nigdy nie udawało mi się znaleźć operatora, który chciałby z nami pojechać. Na dodatek bez honorarium. Jeździłem więc, pełniąc tych kilka ról naraz, a przy okazji ucząc się na swoich błędach.
Ile czasu powstawał „Swell”?
Osiem lat.
Długo. Miałeś chwile zwątpienia? Chciałeś to rzucić raz na zawsze?
Pewnie. Tym bardziej, że wszystko, co mogło się po drodze zepsuć, zepsuło się. Trudności pojawiły się od początku. Już na poziomie sprzętu, którego nie było tyle, ile trzeba, a czasem po prostu mnie zawodził. A to padła karta w aparacie podczas zdjęć, a to brakowało obiektywu. Myślałem czasem, czy aby los nie daje mi znaków, że ten film nie powinien powstać. Ale nie zrażałem się; czułem, że muszę i chcę dokończyć ten obraz.
Czy podczas pracy nad filmem pomagała Ci „filozofia surfingu”? Odpuszczanie walki z żywiołem, na który nie mamy wpływu, kolejne lekcje pokory…
Jasne. Kiedy łapiesz jedną falę, to nie możesz być pewien, że kolejne będą równie udane. Pracując nad filmem „Swell”, rozumiałem, jak to jest być na fali, ale także widziałem, jak to jest być pod wodą. Ten proces pozwalał mi wytrwać w świadomości, że nie zawsze płynie się lekko, z wiatrem, nie zawsze wszystko idzie prosto. Film powstawał długo, bo robiłem go w swoim tempie, bez budżetu. I bez nadmiernego spinania się, co mogłoby negatywnie wpłynąć na efekt.
Jak tak o tym opowiadasz, to mam poczucie, że dojrzałeś podczas pracy.
Owszem, „Swell” był moją filmową szkołą życia. Poznałem siebie lepiej, bo często pracowałem samodzielnie.
A co z surfingiem?
Oczywiście, założyłem, że będę tworzył i pływał jednocześnie, ale życie szybko zweryfikowało ten plan. Przez osiem lat, kiedy robiłem film, nie pływałem ani razu. Musiałbym wybierać: „Swell” czy surfing? Film pochłonął moje myśli i czas. Mimo że miałem obok siebie superekipę, która dałaby mi wiele cennych rad na temat pływania, przepadłem. Jako twórca uważam, że nigdy nie mam dość materiału. Zawsze mogę zrobić coś lepiej, ciekawiej. I zawsze warto coś dograć, powtórzyć, wymyślić na nowo.
Ile surowego materiału powstało?
Setki godzin. Łącznie zaliczyliśmy 26 wyjazdów zdjęciowych nad Bałtyk, przez te osiem lat.
Warunkiem wyjazdów był… warun?
Non stop sprawdzałem pogodę, siedząc w Warszawie. Czekałem, aż przyjdzie warun na Bałtyku. Byłem w kontakcie z Pawłem, który nauczył mnie czytania pogody. Jak wiadomo, z prognozami bywa różnie, czasem się nie sprawdzają. Pamiętam, jak raz wyjechaliśmy z Pawłem o godzinie 23 z Warszawy, w deszczu. O 3 nad ranem, kiedy docieraliśmy do Trójmiasta, nagle spadło pół metra niezapowiedzianego śniegu. Morze parowało, temperatura zeszła do minus 10 stopni, do tego wielka fala. Najbardziej niespodziewany warun, jaki mieliśmy.
A niebezpieczny moment był?
Wiele. Jeden z pierwszych wyjazdów nad Bałtyk: szaleje orkan, drzewa padają, a my w aucie. Musieliśmy co chwilę się zatrzymywać, ale nie zawróciliśmy do domów. Kilka razy się prawie topiłem, biegając w morzu z kamerą. Ale to nie było bardzo groźne, tylko ekscytujące.
Na planie i poza nim obcowałeś z doświadczonymi surferami. Czegoś się od nich nauczyłeś o życiu?
Tak, bo surfing w ogóle uczy pokory i cierpliwości. To najważniejsze, co staram się przekładać na swoje działania. Czasem trzeba coś przewartościować, przeczekać. Miałem plan, aby od razu po zakończeniu „Swell” robić kolejne filmy, działać i nie wypaść z obiegu, ale urodził nam się syn. Chciałem poświęcić mu na początku sporo czasu. On podrośnie i tego momentu potem już nie będzie. Za jakiś czas znowu będę ganiał z kamerą, filmy nie uciekną. Tworzenie ich jest procesem, tak jak surfing. Ważne, aby sobie ułożyć w głowie priorytety. Niedawno dostałem propozycję zrobienia filmu, który jednak był wbrew mnie. Nie czułem tego. Odmówiłem. Nie chcę traktować tworzenia jedynie jako formy zarobkowej.
Pracujesz też w branży reklamowej. To pomaga przy niezależnych produkcjach?
Jeśli już, to kontaktach międzyludzkich. Poza tym dzięki tej pracy wiem, że nie chcę reżyserować reklam. Nie miałbym czasu na tworzenie własnych rzeczy. Chcę powracać do tematów, związanych z surfingiem. Na pewno powstaną kolejne obrazy. Teraz robię krótkometrażowy dokument o Krzyśku Jędrzejaku, cenionym surferze i fotografiku, który specjalizuje się w tzw. cold waves.
Jak wiadomo, Ciebie zimny Bałtyk kręci szczególnie.
Tak, bo tam jeżdżę od dziecka. Kiedyś w każde wakacje siedzieliśmy z tatą i bratem w Kamiennym Potoku, w Sopocie, na kempingu w lesie. Jako nastolatek co roku jeździłem latem do Chałup. Nadal, kiedy już gdzieś ruszam, to nie na Mazury i nie w góry, tylko nad Bałtyk.
Ciekawi mnie, jak „Swell” jest przyjmowany przez widzów?
Film krąży od półtora roku po Polsce i po festiwalach za granicą, ale nikt nie powiedział mi wprost złego słowa. A szkoda, bo chciałbym usłyszeć konstruktywną krytykę. W Polsce jest bardzo dobrze przyjmowany. I to nawet lepiej przez środowisko, które nie surfuje. Myślę, że w wielu widzach „Swell” budzi chęć powrotu do pasji, które porzucili z braku czasu lub tak po prostu. W filmie obserwują osoby z zajawką na surfing, któremu poświęcają każdą wolną chwilę. Taki też był mój cel: nie chodzi o pokazanie wyłącznie surfingu, ale i motywacji do życia, do pasji.
Atutem jest tutaj autentyczność. Twoimi bohaterami nie są młodzi, nieco znudzeni surferzy, którzy pływają tylko w słońcu.
Pokazujemy, jak naprawdę wygląda surfing w Polsce. Nie zawsze jest to piękny obrazek. Najczęściej krajobraz bywa depresyjny. Wiatr, chmury, brak słońca. Kiedy pojechałem z filmem na festiwal filmowy do Ericeira, w Portugalii, obserwowałem reakcje międzynarodowej widowni. Dla nich najgorsza fala to dla nas najlepsza. Nie wierzyli, że w Polsce można aż tak surfować, jak robią to moi bohaterowie. Po projekcji podchodzili do mnie i mówili, że super było zobaczyć coś zupełnie innego. Znali islandzkie filmy, surfing na zimnych wodach, ale o polskim nie mieli pojęcia.
Film jest świetnie odbierany także przez Francuzów. Szef festiwalu filmowego w Anglet napisał do mnie, że dla takich dokumentów, jak „Swell”, chce robić ten festiwal! Tylko Amerykanie jakoś nie są przekonani, być może jednak nasz polski surfing jest dla nich zbyt egzotyczny, abstrakcyjny?
W Polsce film był pokazywany w kilku dużych miastach.
Ciekawe, że na początku kina rodzime odmawiały nam, twierdząc, że dokument o niszowej dyscyplinie nikogo nie zainteresuje. Tymczasem choćby w warszawskiej „Lunie” mieliśmy ponad 100 widzów i trzeba było zorganizować kolejny wieczór ze „Swell”. Podobnie w Poznaniu, Wrocławiu czy w Jastarni, w znanym „Żeglarzu”.
Skończyłeś film, możesz wrócić do surfingu. Twoje wymarzone spoty?
Uwielbiam Fuertaventurę, bo tam złapałem przed laty najdłuższą w życiu falę. W Polsce ciągnie mnie do bałtyckiej Falezy, to zupełnie coś innego niż Władek czy Chałupy. A przy tym jest znacznie spokojniej. Do spróbowania zimowego surfingu nie jestem bardzo przekonany, no bo film to co innego. Siedziałem w chłodnym Bałtyku wiele razy z kamerą. Ludzie myślą, że surferzy w Polsce kochają zimno i dlatego pływają w niskich temperaturach. A tutaj chodzi przede wszystkim o zajawkę: są osoby, które tak kochają pływać, że robią to bez względu na pogodę. O tym też jest nasz „Swell”…